Varia
Wysmarowane relacje
Relacja z XI zjazdu Akademii Teatru Alternatywnego
Zjazd XI
Obrzędy w ruchu i dźwięku
13–17 lipca 2016
Strzelewo, Teatr Brama
Ach, Strzelewo! Co za piękne dni spędzone w gospodarstwie Pana Zygmunta, położonym pośród malowniczej natury. Czuć się tak wolnym i spokojnym można tylko tam. (Boże, dlaczego ja się tak tym wszystkim zachwycam? Choć… skoro było pięknie, to w sumie dlaczego nie?)
Ale Strzelewo, to nie tylko wypoczynek i przyjemności. To także warsztaty i warty na różnych frontach agroturystycznych: od dbałości o ogólny porządek, przez sprzątnie toalet, a także (i co najważniejsze!) zajmowanie się przyrządzaniem śniadań, kolacji i wieczornych grillów (obiady przyjeżdżały do nas codziennie z Goleniowa). Ten zjazd, pomimo drukowanego harmonogramu, miał własny plan, ustalany przez wszystkich na miejscu. Nie będę się na nim skupiał. Wolę napisać o swoich wrażeniach (Ponownie piszę z opóźnieniem, więc trochę mogło już wylecieć z pamięci… ech. No i po co mi tyle nawiasów?!)
W większości zjechaliśmy się do Goleniowa w poniedziałek, by ruszyć busem na noc do Strzelewa. Dojeżdżając na miejsce, zdążyłem w niewyjaśnionych okolicznościach zgubić jedną z moich ulubionych bluz, która niestety się nie odnalazła. Mam nadzieję, że los okazał się dla niej łaskawy i służy komuś, kto o nią dba (to tylko bluza…). Ośrodek agroturystyczny wywarł na nas piorunujące wrażenie. Willa Bonhoeffera, czyli wolność, azyl i przestrzeń do naszej wszelkiego rodzaju aktywności na jeszcze większą skalę. Do naszej dyspozycji był budynek użytkowy (nie wiem, jak go odpowiednio nazwać), w którym na dole znajdowały się: „cywilizowana” toaleta z równie „cywilizowanym” prysznicem, kuchnia, magazynek, ciemny jadalnio-salon oraz miejsca do spania. Na górę wchodziło się drewnianymi schodkami od zewnątrz, tam również były miejsca do spania. Megafrajdą było dla nas (dla mnie na pewno) możliwość wchodzenia do kuchni od strony podwórza przez okno sięgające podłogi z możliwością wyjścia dalej przez magazynek na ogród i na schody prowadzące do miejsca spania. Różnego rodzaju wyjść, wejść i labiryntów (także tych ogrodowych) było mnóstwo. Przedostatniego dnia odkryłem nawet dodatkowy wychodek koło szklarni, obok dwóch zewnętrznych pryszniców. Było też wspomniane rozległe podwórze, wokół którego znajdował się wjazd na teren gospodarstwa, stodoła, w której odbywały się warsztaty (a która okazała się później domem dla Oleha Stefana), nasz „dom”, oraz jeszcze jeden dom, gdzie spała np. Justyna z gromadką swoich roześmianych dzieci. Nie brakowało też ogniska, a na nim grilla. Trudno jakoś to spójnie opisać. Były jeszcze rozległy ogród(ek) ze szklarnią i rosnącymi wkoło warzywami czy drzewa owocowe. (Jednego dnia podczas burzy na auto Małego spadła potężna gałąź, zdaje się śliwy, którą powalił wiatr, albo piorun, nie powodując żadnych szkód!; wykrzywiona gałąź zawisła tuż nad pojazdem, nie robiąc nawet ryski. Przypadek?) Była też ziemianka, która służyła nam za drugą lodówkę. No i jeziorko z bujaną ławką oraz mostkiem prowadzącym na malutką wysepkę pośród niewielkiego jeziorka, na której rosła samotna brzoza. Po prostu bajka.
W sumie nie będę pisał o konkretnych dniach, bo wydarzenia z niemal całego tygodnia zlewają mi się w jeden piękny dzień. Wspólnie przyrządzaliśmy przepyszne jajecznice na śniadanie, zajadaliśmy się zupami mlecznymi, wyjadaliśmy jogurty smakowe z lodówki, parzyliśmy setki kaw i objadaliśmy się co chwila bananami i innymi owocami. Ciastek było wciąż za mało, a znikały szybciej, niż się pojawiały na stole. Graliśmy z chłopakami w piłkę nożną na jedną bramkę, obserwowaliśmy zachody słońca, kąpaliśmy się za dnia dla ochłody i w nocy z czystego szaleństwa w jeziorku, śpiewaliśmy razem (nie zawsze, bo jednego dnia, gdy cały dzień padało, starsi zebrali się w jadalni i zaśpiewywali się do późna, a ekipa Aty siedziała w swoim gronie w pokojach nad ich głowami), i uważaliśmy, żeby nie rozdeptać jedynych zwierząt na gospodarstwie – kotka i króliczka.
Jeżeli chodzi o warsztaty, to zostały one podzielone na kilka sesji, w trakcie których przez te kilka dni prowadzili nas goście z różnych stron Europy: piękna Anna Zubrzycki – z pochodzenia Australijka, pracująca z Gardzienicami, oraz do niedawna z Pieśnią Kozła; szaman Per Spildra Borg – Norweg, założyciel Teatru Stella Polaris oraz kochany Oleh Stefan z Ukrainy, związany z Teatrem Łesia Kurbasa we Lwowie. Każdy z nich totalnie oddany teatrowi i temu, co robią.
Z Aną miewaliśmy poranne medytacje i rozciąganie na matach. (Podłoga była potwornie zimna, bo w stodole nie ma podłogi, tylko beton albo cegły, ale… niezastąpione okazały się „wykładzinki”, czyli próbki wykładzin z Komfortu o wielkości około A4, które można było użyć jako poduszkę do siedzenia, podkładki do stania na boso, a nawet… wyłożyć nimi oraz dywanami całą stodołę na ostatnie warsztaty z Olehem Stefanem! Dlaczego nie zrobiliśmy tego na początku…?) Zubrzycki to także żywa legenda Pieśni Kozła i Gardzienic, nie mogło więc zabraknąć śpiewu i emisji głosu. Pamiętam ćwiczenie, w którym stojąc w kole mieliśmy wywołać wewnętrzny impuls rozpoczynający się z ruchu ciała, po czym wypowiadaliśmy ważne dla nas słowo. Niezwykle miło było również porozmawiać z Aną w międzyczasie i dowiedzieć się o przebytej przez nią drodze i planach na przyszłość.
Per zachęcał nas do wejścia w jego rytualne, hipnotyzujące tańce. Ponadto ćwiczyliśmy sporo ruchowo z partnerem i przełamywaliśmy swoje bariery lękowe, wchodząc sobie na barki, stając prosto i tworząc przy tym ponad 3-metrowe figury. Jego asystent – Marcin Styborski, rozpoczynający swoją teatralną podróż w Teatrze Brama, uczył nas pieśni, które na długo zapadły nam w pamięć. Należały do nich m. in. energetyczna Dilmano dilbero o sadzeniu papryki (dalej w tekście: „Tak se sadi pipero”) oraz afrykańska (kenijska) Jambo bwana („Kenya yetu hakuna matata”). Jeden „warsztat” prowadzony przez Pera szczególnie mocno został przez nas zapamiętany. Jednego dnia zamiast jak zawsze spotkać się w stodole, zebraliśmy się na podwórzu, by polnymi drogami, biegiem, dotrzeć na skraj lasu. Przed wejściem do lasu każdy z Atowiczów musiał podejść do drzewa zatrzymać się przy nim na chwilę, czy to z szacunku do natury, czy medytując przez parę sekund, czy co tam jeszcze. Gdy weszliśmy do środka Per opowiedział nam legendę dotyczącą leśnych trolli żyjących w Norwegii, natarł się liśćmi, po czym zachęcił nas do odnalezienia w sobie trolla, dając nam kompletną wolność w działaniu. Po chwili również zaczęliśmy nacierać się liśćmi i błotem, ganialiśmy się nawzajem, niektórzy wchodzi wysoko na drzewa, inni (Darek Mikuła!) dreptali wokół nich, uderzając kamieniem o jego pień, jeszcze inni stawali się kultowanymi bożkami na kamiennych stosach. Zawierały się przyjaźnie, wynikały kłótnie, zabawy, wojny i pokoje, a to wszystko za sprawą leśnych trolli. Po powrocie (po wyjściu z lasu znów medytacja każdego pod drzewem) zaczęliśmy przeglądać się w poszukiwaniu kleszczy. Oczywiście las okazał się być ich pełen. Kleszczowym rekordzistą był nie kto inny, jak Mały, który miał ich ponad 10! (kilka znalazł później przy goleniu swojej gęstej brody!).
Trzeci z prowadzących, czyli Oleh Stefan, robił z nami głównie ćwiczenia na kontakt, ruch i uważność. Przy czym kontakt nieraz przekraczał nasze postrzeganie granicy bliskości i wielu czuło się momentami niezręcznie, np.: chuchając sobie nawzajem ciepłym powietrzem do otwartych ust. Po prostu jego podejście, z którego wynikała miłość (ljubow) do wszystkiego co robimy i do każdego człowieka, którego napotykamy, miała przełożenie w jego warsztatach. U Oleha nauczyliśmy się też trzeciej pieśni, którą do dziś śpiewamy, mając okazję się ponownie spotkać, czyli Rodinonko moja – piękna pieśń o… rodzinie i tęsknocie za bliskimi, bęcąc z dala od siebie. W piątek (lub sobotę?) Oleh prowadził też ostatni późnowieczorne warsztaty. Niestety padnięty po kilku wyczerpujących dniach zrezygnowałem po kilkudziesięciu minutach. Wytrwali tylko najsilniejsi, którzy mieli w sobie na tyle determinacji, by będąc na wpół przytomnymi pilnować rytmu po godz. 23:00. Szczerze mówiąc spodziewałem/-liśmy się mocnego uderzenia, jakichś niesamowitych, intymnych lub pozwalających uwolnić wszystkie zmysły ćwiczeń, a tymczasem przez większość warsztatów należało chodzić w określonym tempie. Trudno ocenić, czy to był dobry sposób na ostatnią sesję. Kilkoro z nas się podobało, choć przyznawali, że czuli się wtedy jak zombie.
Niezależnie od formy warsztatów zadziwiające okazały się być sylwetki samych prowadzących. Bardzo wartościowa była rozmowa z nimi na świeżym powietrzu, gdy po kilku wspólnych dniach razem mieliśmy okazję usłyszeć historię każdego z nich. Anna odzyskuje siły i praktykuje własną ścieżkę teatralno-wykładową po odejściu z Teatru Pieśń Kozła. Per mówił o zmaganiu się z lokalnymi władzami i walką związaną z utrzymaniem (głównie finansowym) Stelli Polaris. Oleh Stefan mieszkał przez wiele lat w teatrze we Lwowie i dopiero jakoś dwa lata przydzielono mu mieszkanie (to wyjaśniało dlaczego wolał spać w stodole, w której mieliśmy próby, niż w domu!). Każda z opowieści była osobną, wzruszającą i mocną historią, które łączyły nieustanna walka i miłość do wykonywanej przez nich pracy – pracy na rzecz człowieka. Coś wspaniałego.
Zapomniałem jeszcze o jednym ważnym wydarzeniu, jakim były urodziny Daniela Jacewicza. W sobotę (albo piątek) późnym popołudniem zebraliśmy się w stodole, by omówić parę organizacyjnych kwestii, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy sekcję dętą i okrzyki dochodzące z obydwu stron budynku. Do naszej sali wpadła grupa ponad pięćdziesięciu osób z Teatru Brama, zespołu Wood and Brass oraz młodzieży z Ukrainy, która zaprezentowała piękną, plastyczną etiudę sceniczną. Po części artystyczno-przywitalnej, wyśpiewaniu Sto lat (to były chyba podwójne albo i nawet potrójne urodziny, bo jeszcze Prezes Stowarzyszenia Teatru Brama Tomek Kwietniak chyba też wtedy obchodził) nadszedł czas na imprezę. Ata, która przez kilka dni dominowała na gospodarstwie nagle stała się mniejszością i czuliśmy się nieco przygnieceni tymi wszystkimi nowymi ludźmi. Ale gdy w stodole zaczęła grać muzyka na żywo szybko zniknęły podziały i już razem bawiliśmy się w najlepsze do późnych godzin.
W niedzielę, po przedpołudniowym generalnym sprzątaniu gospodarstwa, wielu ludzi się spakowało i zaczęło się rozjeżdżać do swoich odległych miejscowości, a reszta dołączyła do popołudniowej parady Teatru Brama w Nowogardzie (wszędzie ta Brama!). Kolorowe, pokręcone maski, szczudlarze i żywiołowa muzyka na żywo dzięki Wood and Brass ogarnęła ulice miasta. Wydarzenie to stanowiło punkt programu odbywającego się tam festiwalu filmowego „Lato z Muzami” (dzięki czemu miałem okazję zobaczyć na żywo Marka Koterskiego z żoną strojącego dziwaczne miny do uczestników parady!).
Ja razem z Ewą i nocującą tego wieczora u nas Alą Brudło wyjechaliśmy z Nowogardu do Szczecina. W pociągu i w ciągu nocy jeszcze długo rozmawialiśmy o minionych dniach. Paru najwytrwalszych zostało jeszcze na ostatnią noc w Strzelewie i wracało dopiero w poniedziałek. To z pewnością najbardziej nietypowy i magiczny ze Zjazdów. A za miesiąc? nasz własny Festiwal „Mezalians” w Kamieńcu Ząbkowickim!