Varia
Wysmarowane relacje
Relacja z VI zjazdu Akademii Teatru Alternatywnego
10–14 lutego 2016
Wrocław, Instytut im. Jerzego Grotowskiego
Minęło pół roku od czasu, kiedy ruszyła Akademia. Zjazd we Wrocławiu przypadł akurat na mój kryzys myślenia o teatrze, na próbę redefinicji słowa „teatr” i pytanie o przyszłość moją i mojego dwuosobowego teatru (Teatr NOWEGO). Może i nie dostałem zastrzyku energii do działania na zakończenie warsztatów ani nie powrócił sens robienia „nieco” oderwanego od rzeczywistości teatru alternatywnego, ale zauważyłem, że to, co robię i co zrobiłem do tej pory ma dla mnie wartość. A zatem!
IV zjazd rozpoczął się bardzo leniwie, spokojnie i z dużą dawką humoru, i w takiej atmosferze (nie licząc ostatniego spotkania z prof. Ziółkowskim, o którym dalej) praktycznie toczył się do końca. Atowicze spotkali się w środowy wieczór, by stworzyć plan działania na czwartkowy wyjazd do Kamieńca Ząbkowickiego. Daniel Jacewicz starał się zbierać i konkretyzować setki pomysłów, które przewijały się przez Salę Kinową w Instytucie Grotowskiego. Utworzono cztery grupy strategiczne, tj. zajmujące się pracą z dziećmi ze świetlicy, rodzicami z Teatru Rodzice Dzieciom, rozśpiewanymi paniami z grupy Starczowianki oraz tzw. bojówkę, która ostatecznie, z uwagi na agresywną konotację tego słowa, uzyskała nazwę „grupa poznawcza”. Jej zadaniem był wywiad środowiskowo-terenowy z mieszkańcami wsi. Na osobę odpowiedzialną za reprezentację na spotkaniu z przedstawicielami grup z Kamieńca i pilnowanie porządku wybrano Rafała „Rufiego Rafiego” Biesiadę, któremu nadano żartobliwy tytuł „Generała”.
Ze względu na niedostępność hostelu Cinnamon cały zjazd spaliśmy w samym Rynku w hostelu One. Dwie minuty drogi do Instytutu oraz warzywa do śniadania to niestety chyba jedyne plusy tego hostelu. Słabe światło na korytarzach i w pokojach, smród w męskiej toalecie, ilość wody pod prysznicem zależna od osób kąpiących się w jednym czasie oraz jedna osoba pogryziona w nocy przez robactwo (nie powiem kto) dają pewien obraz tego hostelu. Na szczęście organizatorzy zapewnili, że na następne zjazdy powrócimy do ukochanego przez wszystkich Cinnamonu.
W czwartek, o 9 rano, podjechał po nas bus. Wesoła wycieczka śpiewała prawie całą drogę, a przekrój repertuaru rozciągał się od portugalskich pieśni towarzyszących capoeirze, przez pieśni poznane na dotychczasowych warsztatach, aż po naukę tekstu żartobliwej piosenki O Marianno, nawiązującej do księżnej Marianny, która zamieszkiwała Pałac w Kamieńcu i miała romans z koniuszym. Nasze wyobrażenie o Kamieńcu jako wsi szybko się rozwiało, ponieważ okazało się, iż jest to całkiem spore miasteczko (choć bez praw miejskich), z dziesiątkami stojących od siebie co parę metrów sklepów i komisariatem (z dwojgiem policjantów na służbie, ale zawsze). Dowiedzieliśmy się, iż mieszkańcy dzielą się na tych, co chcą, by miejscowość pozostała wsią oraz na tych, który czekają na nadanie mu praw miejskich. Mentalność mieszkańców wskazywała jednak na wiejski charakter tego miejsca.
O 11:00 rozpoczęło się spotkanie z przedstawicielami lokalnych grup artystycznych na czele z panią dyrektor Gminnego Centrum Kultury. Nasz Generał dzielnie reprezentował tajemnicze zbiorowisko z całej Polski, czyli Atę, podkreślając, że przyjechaliśmy tutaj, żeby się z zapoznać z tubylcami i że liczymy na owocną współpracę. Ata dla przełamania lodów zaśpiewała dwie piosenki i zorganizowała grę w „Księżniczki i zamki”. Mieliśmy także przyjemność zapoznania się z François Monnetem – specjalistą w dziedzinie „budowania święta”, który dzielił się swoim wieloletnim doświadczeniem w organizacji imprez plenerowych, towarzysząc nam we Wrocławiu aż do końca zjazdu. Po wspólnym spotkaniu grupy rozeszły się na około dwie godziny, by zapoznać się ze swoimi zespołami, wybadać potrzeby i oczekiwania „lokalsów” oraz porozmawiać o przyszłej współpracy. Ja trafiłem od grupy poznawczej, która robiła rozeznanie środowiskowe. Wchodziliśmy do tamtejszych lumpeksów, sklepów, barów oraz byliśmy na posterunku policji. Większość drogi towarzyszył nam pan Henio, który jest ponadczterdziestoletnim wdowcem na rencie, który chętnie dzielił się z nami swoimi historiami i informacjami o wsi.
Wszystkie grupy spotkały się ponownie przy obiedzie. Niektórzy umilali sobie czas zaciętymi potyczkami w cymbergaja. Po posiłku mieliśmy czas na zwiedzanie ząbkowickiego Pałacu razem z przewodnikiem. Pałac oraz tereny wokół niego zapierały dech w piersiach. Potęga murów, kryjąca w sobie wspaniałe, jednocześnie niewiarygodne historie, górująca nad miastem zdawała się być oderwana od codzienności i rzeczywistości mieszkańców. Naszym zadaniem było, według założeń festiwalowych, doprowadzić do mezaliansu pomiędzy tym, co dworskie a tym, co ludowe, tym, co nazywamy sztuką wysoką oraz tą niską, podobnie jak w historii o księżniczce Mariannie Orańskiej i jej dziecku z koniuszym (jak się okazało w trakcie wycieczki, nie z koniuszym, a szefem służby czy jakoś tak). Grupa robiła setki zdjęć fragmentów zachowanych malowideł naściennych, dawnych przypałacowych akwenów i majestatycznej roślinności pnącej się po murach dziedzińca. Senny powrót i równie senne omówienia przeniosły się na następny dzień.
W piątek przenieśliśmy się do Studia Na Grobli, gdzie od rana do południa rozdzielaliśmy wstępne zadania dotyczące festiwalu i podzieliliśmy się na grupy strategiczne, tj.: na technikę, logistykę, komunikację i radę programową. Wybierany był także dyrektor-koordynator festiwalu. Funkcja ta przypadła Alicji Brudło, a z pozostałych chętnych, którzy odbyli z nią rozmowę, zostali wyłonieni asystenci-pomocnicy – Dominika Nestorowska i... ja! Zgłosiłem się do dyrekcji, bo całe życie szedłem za kimś („Całe życie drugi”) i lubiłem beztroskę, aż tu nagle zadziwiłem samego siebie. W końcu Ata jest po to, żebyśmy się uczyli. Tak więc mamy trójkę koordynatorów: Dominikę, Dominika i Dominę (Alę), czyli 3DJ. Od południa do godziny 15:00 mieliśmy obiad, strefę wyciszenia i czas na dokumentację kreatywną, a dyrekcja wraz z radą programową w tym czasie spotkała się, by obmyślić artystyczną strukturę festiwalu z François. Ustaliliśmy, że na pierwszy i ostatni dzień festiwalu złożą się parad. Ta kończąca festiwal będzie nie lada wydarzeniem.
A teraz najciekawsza część zjazdu – sesja z Grzegorzem Ziółkowskim i Pracownią ROSA. Atowicze pytali się nawzajem, czy ktoś zna prowadzącego, na co ja sam nie miałem odpowiedzi. Ale gdy na godzinę przed rozpoczęciem z nim zajęć zobaczyłem jego postać przechodzącą przez salę, w głowie pojawiło się głośne: „To on! O nie!”. Przypomniało mi się, że będąc uczestnikiem poprzedniej edycji Otwartego Uniwersytetu Poszukiwań prof. Ziółkowski prowadził wykład i warsztaty z techniki Petera Brooka. Jeden z ówczesnych uczestników OUP miał z nim zajęcia na UAM w Poznaniu i co najmniej nie był zachwycony sylwetką profesora. To, co zapamiętałem z jego wypowiedzi, to to, że może i Ziółkowski jest dobrym teoretykiem, ale kiepskim praktykiem. Ja sam po jego warsztatach zapamiętałem wiele rekwizytów, m.in. klepsydrę i sznur. Towarzyszyło mi też dziwne uczucie, że niby wszystko jest dobrze, a jednak coś nie tak. Wizja trzech dni warsztatów nieco mnie przeraziła.
Przed samymi warsztatami zgromadziliśmy się w Sali Zielonej, gdzie usłyszeliśmy od profesora, że to tak naprawdę nie będą warsztaty, tylko seminarium i że możemy w dowolnej chwili usiąść z boku, odpocząć czy obserwować resztę i ponownie dołączyć w odpowiednim momencie. Wiele osób skorzystało z tego przywileju i trzeba przyznać, że zabieg ten miał pozytywny wpływ na higienę pracy. Jeżeli chodzi o strukturę warsztatów również trzeba przyznać, że była dobrze przemyślana. Przez kolejne trzy dni warsztatów... przepraszam, seminarium, powtarzaliśmy i szlifowaliśmy z aktorami Pracowni – Marią Bohdziewicz i Maciejem Zakrzewskim (często do przesady) układy ruchowe w grupach zatytułowanych „Kropla” i „Kamień”, czego efektem końcowym były niedzielne, finałowe etiudy w parach z wykorzystaniem nabytych narzędzi i własnej kreatywności. Same etiudy były rozbite na dwa etapy – pierwszy pokaz oraz drugi, właściwy, po nadaniu tytułu scence i nadaniu czasu na rozbudowę i pracę szczegółową w parach. Oświetlenie też było specjalnie dopasowane do potrzeb seminarium, a muzyka na żywo (pięć różnych instrumentów!) dobrze uzupełniała sesję.
Sama postać prof. Ziółkowskiego, to nie lada zagadka. Człowiek z jednej strony spokojny, przedstawiciel klasy myślącej, wysoki, chudy i poważny (gdyby doprawić mu sutannę i koloratkę, wyglądałby jak wykapany ksiądz), a z drugiej ukryty demon i choleryk, który potrafi wyrwać w trakcie war... seminarium listę przypodłogową i wyrzucić ją przez okno. I tu kolejna skrajność, bo w trosce o nasze bezpieczeństwo (powód wyrwania listwy) nie zbaczał na stworzone przez siebie niebezpieczeństwo względem ewentualnych osób za oknem. W trakcie zajęć skrupulatnie tłumaczył nam, jak wykonywać poprawnie ćwiczenia, naciskając na fakt, iż to on dobrze pokazuje, a my – niedoświadczeni, mamy dążyć do tego, by wykonywać te ćwiczenia tak dobrze jak on. Śmialiśmy się po warsztatach ze starszą koleżanką z Aty, tancerką od dwudziestu lat, której Ziółkowski starał się wyperswadować, że do tego ćwiczenia potrzebne jest odpowiednie doświadczenie i praktyka ruchowa... Zapamiętałem też jego wszystkie wyskoki, lekkie, ale niezgrabne poruszanie się po przestrzeni i starania do bycia wyluzowanym prowadzącym, co zwykle kończyło się raczej zmieszaniem wśród grupy niż zmniejszeniem dystansu pomiędzy prowadzącym a uczestnikami. A no i ćwiczenia, typu „śmiercionośna plazma”, porównania w stylu „to tak jakby w zoo wybuchła bomba” (później ten tekst odnalazłem w jego książce) czy ćwiczenia głosowe polegające na recytacji raz głośniej, raz ciszej (genialne!) pozostaną na długo w pamięci.
Całkiem interesujące były ćwiczenia rytmiczne prowadzone przez Maćka. Do sposobu jego prowadzenia nie miałem zarzutów. Podobnie mogę powiedzieć o Marii, która jednak każde ćwiczenie wykonywała patrząc nam głęboko w oczy, uśmiechając się szeroko i zagrywając się aktorsko, co dawało nieco komiczny efekt. Ale na scenie są bardzo sprawni. W niedzielę wieczorem mieliśmy nawet okazję spotkać się z nimi prywatnie w pokoju Davita [Baroyana] w Studiu Na Grobli.
W sobotni wieczór obejrzeliśmy spektakl Pracowni ROSA TAZM. Milczenie światła. Warte uwagi było oświetlenie i scenografia, czyli chyba to, w czym reżyser czuje się najlepiej i z czego często korzysta. Najbardziej zaskoczyła mnie się późniejsza wypowiedź pana Grzegorza, który powiedział, że (z tego, jak to zapamiętałem) spektakl ma być lekki i przyjemny, ale tak naprawdę, gdzieś tam, podświadomie się wwiercać palcem pod żebro, powodując niepokój, zastanowienie, zwrócenie uwagi na problem u odbiorcy spektaklu. TAZM jednak atakował widza jak tylko potrafił. Za głośna muzyka każąca zakrywać uszy, rzucający się po scenie w agresywnym amoku aktorzy (Maciek i Maria), wykrzykujący liczby i hasła typu „Filozofia, filozofia...” – wszystko to tworzyło dysonans pomiędzy wypowiedzią profesora a tym, co zadziało się na scenie. Podczas niedzielnego spotkania, o którym zaraz, Ziółkowski opowiadał o spektaklu, o tym, do jakich wydarzeń nawiązywał, o inspiracjach. W warstwie teoretycznej to wszystko miało sens, sam spektakl był jednak mocno niestrawny i trudno było powiedzieć o czym na dobrą sprawę mówił. Wydawało mi się, że znów jestem na młodzieżowym festiwalu teatralnym gdzieś w Polsce i oglądam młodzież udającą, że podcina sobie na scenie żyły i wykrzykuje na całe gardło hasła typu: „Wojna! Aborcja! Zagłada!”.
Po spektaklu odbyło się spotkanie z członkami Pracowni ROSA. Pytania kierowane do Ziółkowskiego o powód robienia teatru, cel pracy zespołu i pytanie dla kogo robi teatr oddawał w ręce aktorów lub odpowiadał bardzo wymijająco, mało konkretnie i dygresyjnie. Spotkanie trwało dwie godziny, a prawie niczego sensownego się nie dowiedzieliśmy.
A na koniec dnia pełne podziękowań podsumowanie zjazdu i tort urodzinowy dla kończącej czterdziestkę Luizy.
Początek VI zjazdu przyniósł też kilka ofiar przeziębień i początków grypy żołądkowej, przez co kilku z uczestników nie mogło aktywnie uczestniczyć w zajęciach, nieliczni zmuszeni byli nawet do powrotu do domu w trakcie zjazdu. Przed niedzielnym, popołudniowym spotkaniem większość Atowiczów powsiadała w busy i pociągi, by na wieczór dotrzeć do swoich odległych domostw i na drugi dzień móc powrócić do pracy. W rezultacie na spotkaniu Od serca, poświęconemu książkom Grzegorza Ziółkowskiego Teksty OD SERCA i Dwugłos O CISZY, została siódemka Atowiczów oraz François. Fakt tak niskiej frekwencji rozjuszył profesora, który nie krył rozczarowania, „on dał nam palec, a nawet rękę, a my nic nie daliśmy w zamian” i że nie widzi dalej przyszłości Aty, jeżeli to ma wyglądać w ten sposób. Postanowiłem zostać do poniedziałku (gdyż nie pracuję i mogłem sobie pozwolić na tę przyjemność) i gdy w niedzielny wieczór natknąłem się na profesora w kuchni, ten przepraszał i zastanawiał się, czy nie potraktował nas za ostro. Dodał też, że nie zależy mu na tym, by być lubianym, tylko żeby jego lekcje coś wnosiły. Wracając do spotkania, można w niej było odnaleźć prawdziwe perły. Wierna siódemka została obdarowana egzemplarzami jego książki.
Także po warsztatach słyszałem skrajne opinie – od takich (jedna opinia), że to były najlepsze warsztaty do tej pory, po takie, że najważniejsze, że grupa była razem i niezależnie jakie to by były warsztaty, to i tak byśmy świetnie się bawili i czegoś (przynajmniej tej pokory) uczyli od siebie.