Varia
Wysmarowane relacje
Relacja z VII zjazdu Akademii Teatru Alternatywnego
Zjazd VII
Ekscentrycy i manieryści
16–20 marca 2016
Goleniów, Teatr Brama / Szczecin, Ośrodek Teatralny Kana
Podsumowując VII zjazd Aty, wielu uczestników używało jednego określenia – „dziwny”. Na tę ocenę mogły wpłynąć najniższa jak dotąd frekwencja Atowiczów, niejednorodne postaci prowadzących oraz leniwa atmosfera zjazdu. Pewnie wszystko po trochu... Dla mnie osobiście największą wartość miały zdarzenia i rozmowy odbywające się poza programem, w którym, co też „dziwne” pojawiły małe, nieplanowane zmiany.
Zjazd rozpoczął się jak zawsze w środowe popołudnie. Od południa wraz Darkiem Mikułą, Paulą [Jarmołowicz] z Kany oraz jej chłopakiem Kamilem rozwoziliśmy jedzenie do Willi Bonhoeffera oraz przygotowywaliśmy przestrzeń Kany na przyjazd uczestników. Od około 18:00 zaczęli się pojawiać pierwsi goście, a spotkaniom Atowiczów towarzyszyły słyszane z każdych stron „Oooo!, czeeeść!”, ciepłe powitania oraz długie uściski, zarówno z tęsknoty za sobą, jak i jako wyraz uznania dla niektórych za przybycie do odległego Szczecina nieraz z drugiego końca Polski.
O 20:15 rozpoczął się spektakl gospodarzy, Lailonia Teatru Kana. Spektakl widziałem już po raz trzeci i za każdym razem urzeka mnie humorem, relacjami zachodzącymi między aktorami i morałami płynącymi z bajek Leszka Kołakowskiego, stanowiących podstawę scenariusza. Gdy myślałem przed tym zjazdem o Kanie myśli moje biegły właśnie w stronę tego spektaklu. Brakuje mi jednak w obecnej Kanie powagi czy zmagań bohaterów, ważności poruszanego problemu. Zarówno Lailonię, jak i Hotel Misery Delux, spektakl oddziaływujący na zmysły i wyobraźnię, zrealizowany we współpracy z czeskim Teatrem Krepsko oraz obecnie najnowszy i najczęściej wystawiany spektakl Projekt: Matka, traktujący w głównej mierze o ciemnej stronie współczesnego macierzyństwa, ogląda się przyjemnie dzięki sprawnej ręce reżyserskiej Mateusza Przyłęckiego, ale brakuje w nich tej całej metafizyki, zmagania, czegoś, co otworzy mi oczy, albo wzruszy, albo zostawi w pamięci czy psychice jakiś głębszy ślad.
Dowiedzieliśmy się później, że lukę tę w twórczości obecnego zespołu powoduje brak wyrazistego lidera – w 2007 roku odszedł Zygmunt Duczyński, reżyser, szef i założyciel Kany (wraz z obecnie kierującym zespołem Darkiem Mikułą). Brawo za to, że po śmierci Duczyńskiego artyści nie postanowili rozwiązać zespołu, ale kontynuując działalność na własną rękę, narażają się przy każdej nowej premierze na (złośliwe) komentarze i krytykę ludzi pamiętających „dawną Kanę”, bardziej niż na działalności scenicznej skupiają się na funkcjonowaniu Ośrodka Teatralnego Kana i Stowarzyszenia „Teatr Kana” oraz projektach animacyjnych. Pomimo jakiejś tam znajomości twórczości tego teatru zjazd odkrył przede mną wiele nieznanych faktów, uporządkował historię grupy i ukazał, jak wielką postacią był Duczyński. Nie wiedziałem na przykład, że Kana, która jest jednostką publiczną i jest dotowana zarówno przez Marszałka, jak i miasto Szczecin, była (jest) wzorem dla funkcjonowania instytucji i organizacji pozarządowych w całej Polsce (informacja z wykładu Marka Sztarka, który również za młodu był aktorem Kany), albo że stół stojący w biurze wykonany jest z desek, które niegdyś były deskami scenicznymi Kany (usunięto je z uwagi na drzazgi, pęknięcia i szpary). Sama postać Duczyńskiego jest fascynująca. Dzięki niemu Kana za spektakl Noc (w którym grał mój pierwszy reżyser, Janusz Janiszewski z obecnego Teatru UHURU) zdobyła w 1994 roku nagrodę First Fringe i Critics Award na Światowym Festiwalu Sztuki w Edynburgu, stając się przez to pierwszym teatrem z Polski, który zdobył na tym festiwalu pierwsze miejsce (chyba nic nie pokręciłem). Był niesamowicie oczytany, miał kontakt i współpracował z najlepszymi artystami z przełomu XX/XXI wieku oraz był prawdziwym despotą i świetnym strategiem. Potrafił po pół roku intensywnej pracy nad spektaklem w ciągu jednego dnia wprowadzić dwójkę młodych aktorów do zespołu i stwierdzić, że kończy pracę nad starym projektem i zaczyna nowy. Zdarzało się też, że na chwilę przed wyjściem na scenę zmieniał aktorom fragment tekstu, mawiając przy tym: „Spektakl powinien być tak długo grany, jak długo się w nim coś zmienia” (cytat z pamięci).
Co ciekawe za kierownictwa Zygmunta skład zespołu stale się zmieniał, przez co relacje między aktorami i spektakle były ciągle „żywe” (doprecyzujmy: teraz relacje też takie są, w sumie nie wiem, jak dawniej wyglądały spektakle Kany). Obecny skład aktorski jest stały od prawie dziesięciu lat i momentami czuć, że może teatrowi przydałaby się jakaś zmiana – może otwarcie się na coś nowego, co nie byłoby do końca dla aktorów znane i komfortowe? To tylko moje przypuszczenia. No i kreacja jest raczej zbiorowa, bo po stracie lidera nikt nie miał aspiracji by stać się nowym „guru” zespołu. Mikuła został dyrektorem Ośrodka, ale reżyserią zajmuje się osoba z zewnątrz i oficjalnie nikt grupą nie dowodzi.
Wróćmy jednak do samego zjazdu (widzę, że włączył mi się tryb dygresyjny). Po spektaklu odbyliśmy luźną rozmowę z zespołem, podczas której poruszana była przede wszystkim kwestia zewnętrznej reżyserii Przyłęckiego. Piotr Starzyński, jeden z aktorów Kany, którego poznałem parę lat temu, za wszelką cenę starał się nam przekazać jak najwięcej, przyjął trochę rolę poważnego i zaangażowanego nauczyciela. Reszta zespołu śmiała się nieco z jego postawy i wypowiedzi. Jedna z Atowiczek siedzących obok mnie stwierdziła, że ten Piotrek jest jakiś „dziwny”. Broniłem go mówiąc, że chce nam przekazać jak najwięcej i w sumie, to jest mądry i bardzo spoko. Zdanie zmieniłem podczas warsztatów, ale o tym za moment.
Po rozmowie powsiadaliśmy do tramwaju lub taksówek i udaliśmy się na posiłek w kierunku Jasnych Błoni. Kolacje, tak jak śniadania, odbywały się w Willi Bonhoeffera, która jednocześnie stanowiła nasze miejsce towarzysko-noclegowe. Zastanawiałem się przy wypakowywaniu jedzenia parę godzin wcześniej, dlaczego nikt tu nie sprawdza obecności lub nie przydziela pokoi. Okazało się, że cała willa razem z dwoma piętrami (sypialnianymi), piwnicą (małe sypialnie i stół do ping-ponga), obszerną kuchnią i jadalnią, szeregiem innych pomieszczeń oraz ogródkiem z tarasem są tylko do naszej dyspozycji. To było naprawdę niesamowite mieszkać z atowymi ludźmi w tej przestrzeni przez dwie noce. Zaczyna się robić coraz cieplej, a w Szczecinie mieliśmy bajeczną pogodę. Rozmarzyłem się, ponieważ do Szczecina i do Willi mieliśmy wrócić w czerwcu, gdy już nastanie lato i będzie można siedzieć wieczorami na zewnątrz. Na koniec dnia siadaliśmy z wytrwałymi Atowiczami w pokoju gościnnym, rozprawialiśmy i śmialiśmy się do późnych godzin. Przez cztery noce spałem od trzech do pięciu godzin (na własne życzenie oczywiście), ale totalne rozładowanie baterii poczułem w niedzielę, gdy wróciłem po południu do mieszkania i w pewnym momencie padłem na łóżko i zasnąłem w rzeczach. W poniedziałek rano było podobnie – wziąłem prysznic i… wróciłem do łóżka (dobrze, że nie pracuję, chociaż w kieszeni dziura).
Po kolacji poznaliśmy Jacka Hałasa, który będzie tworzył oprawę muzyczną do sierpniowego festiwalu. Jacek mówił wspaniałe rzeczy na temat naszego zaangażowania w Kamieniec, bo zaczęliśmy mieć wątpliwości, co po nas zostanie i czy to dobrze tak zostawiać ludzi po całym zamieszaniu z niczym. Powiedział, że sama nasza obecność podczas rozpoczętych niedawno warsztatów i przygotowań do festiwalu oraz sam festiwal wywróci na chwilę życie tamtejszej ludności, ale nasze działania nie pójdą na marne, bo każde działanie pozostawia, nawet (przeważnie) niewidzialny ślad w sercach ludzi-mieszkańców. Wielokrotnie podczas jego wypowiedzi i opowiadanych przez niego historii wzruszałem się, słuchałem go, jak małe dziecko słucha dobrej i mądrej bajki. Myślę, że wszyscy się cieszą na możliwość pracy z nim i jego muzykalną rodziną.
W czwartek rano po pysznym śniadaniu udaliśmy się na kolejne spotkania z Teatrem Kana. Darek, Piotrek i Bibi (Bibianna Chimiak, czyli żona Piotra; wszyscy się dziwili, że oni są w ogóle parą) rozpoczęli od prezentacji niedługiego filmu Deski, zawierającego m.in. wypowiedzi aktorów Kany o zmarłym reżyserze i historię wspomnianej sceny z desek. Następnie Bibi opowiedziała o swoich zeszłych działaniach z młodzieżą z ośrodków poprawczych w spotkaniu zatytułowanym Ćpanie sztuki. Obiad na miejscu w Piwnicy Kany i jeszcze poobiednie spotkanie z Markiem Sztarkiem pt. Głosy czasu, który usystematyzował wiedzę na temat działań teatru i – ze względu na niewystarczający czas – tylko wymienił realizowane przez Kanę projekty (a jest tego sporo, np.: Festiwal OKNO, Spoiwa Kultury, współorganizacja KONTRAPUNKTu, itd.), a także sylwetki artystów niezależnych działających w Kanie, głównie Weroniki Fibich i Janka Turkowskiego, z którymi spotkamy się za trzy miesiące. Mieliśmy nawet chwilę, żeby wyskoczyć na lody na pl. Orła Białego. W ogóle nikt nie zdawał się specjalnie przejmować czasem i bywało tak, że zajęcia rozpoczynały się z kilkuminutowym opóźnieniem. W Goleniowie nawet wystartowaliśmy z warsztatami godzinę później, przez co mieliśmy w sobotę czas, by splądrować goleniowskie lumpeksy.
Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy i leniwie ruszyliśmy na warsztaty. Moja grupa miała zajęcia z Martą Giers-Sanecką oraz wspominanym Piotrem Starzyńskim w sali Akademii Sztuki. Weszliśmy na salę, a Piotrek przebrał się w obcisłą odzież termiczną, co nie byłoby „dziwne”, gdyby nie miał lekkiej nadwagi. Ten strój po prostu do niego nie pasował, odejmował mu raczej niż dodawał powagi prowadzącego. Ale nic to. Przedstawialiśmy się i odbyliśmy pierwszą część warsztatów z Martą. Podzieliliśmy się na cztery grupy i mieliśmy opowiedzieć „jak się aktualnie czujemy” za pomocą słowa, rekwizytu i ruchu. Byliśmy na tyle rozregulowani, że większość opowiedziała o tym, jak im się aktualnie nic nie chce i najlepiej poszliby spać. Potem mieliśmy połączyć grupy i stworzyć z kilku naszych scenek jedną, co nieco pobudziło grupę i stanowiło ciekawe wyzwanie. Można było zaobserwować, kto przejmuje dowodzenie, a kto odpuszcza, ale i tak wszystko odbywało się w pokojowej i przyjaznej atmosferze. Generalnie każdy z czwórki prowadzącej warsztaty nie przedstawiał warsztatu teatralnego nabytego u Duczyńskiego czy własnej ścieżki scenicznej, ale to, czym się zajmuje na co dzień. Marta zaproponowała wspomniane ćwiczenie z pracy z trudną młodzieżą, Bibi podobnie, Karolina Sabat fitness. A Piotrek?
Po sesji z Martą musieliśmy się przenieść do nieco ciaśniejszej przestrzeni ASP, z czego Piotrek nie był do końca zadowolony. Oznajmiłem mu przed rozpoczęciem jego warsztatów, że na 20:00 muszę być w Willi, bo umówiłem się na robienie kolacji, na co odpowiedział, niczym nawiedzony mentor, żebym go nawet nie denerwował. Mimo to nastawiłem sobie budzik na telefonie na 19:45. Znaliśmy się z Piotrkiem i przepuściłem jego groźbę trochę koło ucha. Podobały mi się nawet warsztaty, jakie prowadzili z Bibi w Świnoujściu na FAM-ie parę lat temu, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Lailonię i poznałem się nieco bliżej z Kaną. Wtedy, w trakcie wykonywania „dzwonu”, gdy Bibi stała w środku, a kilka osób dookoła niej ją asekurowało, odwróciłem się w stronę okna, bo zauważyłem machającego mi za szybą kolegę i odmachałem mu, tracąc uwagę na ćwiczeniu i powodując potencjalne zagrożenie dla Bibi. Piotrek mnie skrzyczał, co do dzisiaj wspominam jako dobrą lekcję koncentracji, uważności i pokory. Tym razem jednak było nieco „dziwniej”. Na początek pokazał nam 20-minutowy trening kondycyjny z jakimś czarnoskórym, znanym Amerykaninem i prosił, by w ramach eksperymentu i zabawy powtarzać za facetem ćwiczenia. Hmm... Potem chodziliśmy w kółko i robiliśmy znane ćwiczenia na koncentrację. Następnie zgasił światło i robił nam medytację. Ze stania osuwaliśmy się na ziemię, a ja natrafiłem na kogoś na podłodze, ale powoli przesuwałem się, żeby odnaleźć przestrzeń dla siebie. Piotrek stwierdził, że mi pomoże, więc złapał mnie i przeszorował po ziemi w wolne miejsce. Niech mu będzie. Leżeliśmy w ciemności, a ja ze zmęczenia i późnej godziny nie byłem w stanie się skupić na poleceniach. W pewnym monecie zadzwonił budzik, więc wstałem, myśląc od jakiegoś czasu, że muszę wychodzić, i wyłączyłem budzik, ale podszedł do mnie Piotr i oznajmił spokojnie, że zaraz kończymy, żebym wracał do ćwiczenia i że zaraz mnie wypuści. No OK. Leżę znów na podłodze, ale już nie ma szans, bym się na czymkolwiek skupił, więc leżę i praktycznie czekam na koniec. Po piętnastu minutach nie wytrzymuję, wstaję i zaczynam zbierać rzeczy. Podchodzi Piotr: „Jeszcze nie skończyliśmy, wytrzymaj jeszcze chwilę”. Jest już 20:00, ale OK poleżałem jeszcze pięć, dziesięć minut, ćwiczenie się zakończyło, światło zapaliło i zostałem wypuszczony. Tylko po co te ceregiele? Nie robiliśmy nie wiadomo czego, a na każdych warsztatach jeżeli się powie, że ma się coś ważnego do zrobienia, można przerwać w dowolnym momencie i wyjść. Ale nie, musiałem zostać i bez szans na skupienie czekać na koniec. Dotarłem do Willi, była 20:30, a w środku pusto. Dopiero o 21:00 zaczęli schodzić się ludzie z warsztatów, a kolacja rozpoczęła się o 22:00, zamiast planowo o 21:00... Podobno drugą grupę Bibi z Karoliną też przetrzymały. Widać nikt się nie przejął tą kolacją jak ja, Piotrek śmiał się potem ze mnie, że tak leciałem (a ja z niego, że był taki stanowczy). Dalej go lubię, ale wydał mi się tym razem jakiś „dziwny”.
Po kolacji dla chętnych odbyła się projekcja monodramu Moskwa–Pietuszki w wykonaniu Jacka Zawadzkiego w reżyserii Duczyńskiego, który widziałem kilkukrotnie na żywo. Wieczór zakończył się w nieco większym i bardziej urozmaiconym gronie niż poprzedniej nocy, ale i tak większość Atowiczów jakoś się tym razem mało integrowała i poszła spać. Długo rozprawialiśmy m.in. o prowadzących poprzednie zjazdy: o fenomenie prof. Grzegorza Ziółkowskiego oraz zakręconym stylu Piotra Borowskiego.
Od rana w piątek omawialiśmy kwestie dotyczące festiwalu w Kamieńcu, na które zawsze brakuje czasu. Połączyliśmy się Justyną [Rodzińską-Nair], która nie mogła dotrzeć do Szczecina, telefonicznie i na Skype’ie. Spakowaliśmy się, posprzątaliśmy na ile się dało Willę i znów do Kany. Na obiad bardzo pieprzna zupa i syte drugie danie w Piwnicy Kany i druga część warsztatów.
Rozpoczęła Karolina od ćwiczeń typowo fitnessowych. Potem Bibi powiedziała, co zrobimy, a na zabraknie czasu. Wykonaliśmy w sumie dwa ćwiczenia. Pierwsze to praca w dwóch grupach, polegająca na wymyślaniu pięciu elementów historii (nieruchome obrazy) i odgadywanie przez drugą grupę co owy układ oznacza, a potem tworzenie jakiejś spójnej historii, zamieniając kolejność obrazów i wyłaniając bohaterów akcji. Na drugie ćwiczenie, ze względu na liczebność grupy, poświęcono więcej czasu. Mieliśmy w ciągu 2-minutowego utworu stworzyć tym razem solową etiudę, uwzględniając kubeczek, wodę, monetę, jej wylot w powietrze, obrót, moment nasłuchiwania i wejście/zejście ze sceny. Po pierwszej fazie solówek nastąpiła znowu fuzja i symultanicznie w trakcie jednego pokazu dwie osoby wykonywały swoje sekwencje, przez co dochodziło do powstania nowych znaczeń. W pewien sposób było to dla nas odkrywcze i interesujące. Jako iż mieliśmy chwilę do końca czasu zagraliśmy jeszcze w „Oczko”, co zawsze jest dobrym rozwiązaniem na zaangażowaniu grupy i jej rozluźnienie. Pod Kaną czekał zamówiony bus, ale okazało się, że wiele osób przyjechało autami, a kilka w ogóle nie było (w niedzielę nie było już chyba ośmiu) i do ogromnego autobusu weszło niespełna dziesięć osób. Na kolację bułki, które zrobiliśmy sobie podczas śniadania.
W Goleniowie szybki kwaterunek w Domu Hotelowym Ikar i wymarsz na spektakl do GDK-u. O 20:00 rozpoczęła się Rewia ognia Teatru Cinema z Michałowic. Przedstawienie zaczęło się bardzo delikatnie i trudno było skupić uwagę na czymś istotnym. Ciekawa i pokaźna scenografia z płyt paździerzowych z krzesłami z „dyndającymi” nóżkami i projekcjami po obu stronach sceny. Spektakl plastyczno-ruchowy (reżyser Zbigniew Szumski to plastyk z wykształcenia i powołania), praktycznie bez słowa, nie licząc wypowiadanych przez aktora z Kanady słów po hebrajsku [Irad Mazliah]. Oglądając wszelkie pojawiające się na scenie obrazy, odezwałem się w połowie spektaklu zmieszany do koleżanki siedzącej obok, mówiąc ze zmartwieniem: „Nic nie rozumiem...”. Gdyby nie słowo wstępne od reżysera oraz pojawiające się na projekcjach faszystowskie symbole, trudno raczej byłoby odczytać kontekst zagłady i II wojny światowej. Ładne obrazy, ale rzeczywiście raczej przypominało to sen (bo taką miało w założeniu konstrukcję) niż jakąkolwiek fabułę czy opowiedzianą historię (nie twierdzę, że każdy spektakl ma ją mieć). Ucieszyłem się więc, gdy okazało się, że sporo Atowiczów po wyjściu z sali GDK-u było równie zmieszanych co ja.
Ciekawym i jednocześnie intrygującym momentem było spotkanie tuż po spektaklu. Pokrótce mężczyzna zdający się być drugim reżyserem albo po prostu żartobliwym gadułą (nie wiem, bo spóźniłem się chwilę na spotkanie) przedstawił nam rys historyczny teatru. Pojawiła się też próba klasyfikacji Teatru Cinema – są teatrem plastycznym, ruchowym czy tanecznym? „Dziwnym” momentem było pytanie od jednej z aktorek o naszą pracę z technikami Grotowskiego, jakby uczestniczenie w Acie i praca w teatrze alternatywnym oznaczała kontynuację jego spuścizny. Oczywiście elementy jego pracy i techniki są mimowolnie wplatane w nasz warsztat i ulegają osobistym modyfikacjom, ale nikt z nas nie chciał jednoznacznie przyznać, że „pracujemy na Grotowskim”. Wypowiedzi naszej grupy były dosyć oszczędne i wywarzone, a z krytycznych sytuacji starał się wyciągać grupę zaprzyjaźniony z Cinemą Rufi Rafi. Trafnymi uwagami dzielił się też Jacek Panek, który błyskotliwie odpowiadał na ataki naciskającego na grupę Kanadyjczyka. Pytał o wrażenia po spektaklu, liczył na nasze opinie: mówił, że jest artystą i żyje z tego, co prezentuje na scenie i traktuje teatr i to, co powiemy poważnie, więc mamy mówić. Grupa nie była jednak chętna do odpowiedzi, bo tak jak stwierdził Jacek: „Jest wiele rzeczy, które w spektaklu mi się podobały i sporo takich, które mi się nie podobały, ale jeżeli miałbym odpowiedzieć tak lub nie, to spektakl mi się podobał”. Kanadyjczyk nie dawał jednak za wygraną i cisnął nas dalej.
Po kolacji i rozejściu się większości uczestników do Ikara postanowiłem zostać jeszcze na jakiś czas ze „starszyzną” w GDK-u. Siedziałem przez chwilę z Kanadyjczykiem na dworze, na proste pytanie dotyczące jego pochodzenia odpowiedział nieco enigmatycznie niczym prof. Ziółkowski: „Mieszkam w Warszawie, przyjaciół mam w Kanadzie, a żyłem i dorastałem w Izraelu” (też cytowane z pamięci). Zadzwonił do niego telefon, a w rozmowie telefonicznej żalił się, że mieli spotkanie z młodymi aktorami i reżyserami teatru niezależnego i, że nie chcieli się wypowiedzieć na temat ich spektaklu. Dowiedziałem się później, że po odbyciu obowiązkowej (3-letniej bodajże) służby wojskowej w Izraelu postanowił zabawić tam na dłużej i został nawet kimś w rodzaju komandosa do zadań specjalnych, zrzucanych z samolotu pośrodku pustyni. Przestałem się dziwić, dlaczego wszystko traktował tak poważnie...
Siedząc ze „starszyzną” miałem okazję poznać Zbigniewa Szumskiego (którego nie było na spotkaniu) od strony prywatnej. Byłem zafascynowany, jak podsumowywał poruszane w luźnych rozmowach tematy, ubierając je w niepatetyczny łańcuch idei oraz pięknych i wzniosłych myśli. Na tamtą chwilę było to dla mnie ważne, bo zastanawiając się nad sensem posiadania wartości/idei i kierowania się nimi w życiu, zobaczyłem ponad dwa razy starszego ode mnie człowieka, który jest nimi całkowicie przesiąknięty (jak na szczęście wielu prowadzących podczas Aty). To było dla mnie coś niesamowitego. Pomimo niezrozumiałego spektaklu liczyłem na udane warsztaty ze złotoustym reżyserem (no dobra, używał w towarzystwie wielu wulgaryzmów i sprośnych żartów, ale to tylko zmniejszało do niego dystans).
Warsztaty zaczęły się o 10:00 zamiast o 9:00 i jak już wspominałem wcześniej mieliśmy dodatkową godzinkę za goleniowskie lumpy. Szumski dużo mówił (tym razem to mówienie nie wydawało mi się tym wspaniałym mówieniem z zeszłej nocy), po czym zaproponował ćwiczenie polegające na rysowaniu w powietrzu pierwszych trzech liter swojego imienia (nie usłyszałem tej części polecenia i wybrałem litery CŁM) kolejno ręką, łokciem i nogą. Jak się okazało przez łącznie osiem godzin warsztatów z Szumskim wykonywaliśmy tylko to ćwiczenie, w różnych wariantach, np.: prawą częścią ciała wolniej, a lewą szybciej, albo układaliśmy z możliwych kombinacji coś na wzór choreografii. Nie byłoby w tym nic „dziwnego”, gdyby każdy z niemal trzydziestu uczestników nie musiał za każdym razem pokazywać swojej sekwencji przed grupą, co w połączeniu z czasem na samodzielną pracę dawało na jeden wariant ćwiczenia od trzydziestu do sześćdziesięciu minut. Reżyser przyznał później, że już raczej nie prowadzi warsztatów (prowadzą je jego aktorzy) i zrobił na potrzeby Aty mały wyjątek. Pomimo biernego czekania na podłodze, aż każdy pokaże przed resztą grupy swoje dokonania, dobrze było się przyjrzeć kreatywności i precyzji ruchowej członków naszej ekipy. Niektóry potrafili rozbawić resztę do łez, inni całkowicie hipnotyzowali pewną postawą. Obserwacja ruchu też jest w końcu cenną formą nauki, pod warunkiem, że nie stanowi przeważającej części pracy, a prowadzący nie chwali niemal każdego, mówiąc „Wspaniale!” i dodając własny sens na koniec ćwiczenia.
Pojawił się też wariant, podobnie jak z Kaną, polegający na tym, że dwie osoby wykonywały swoje sekwencje symultanicznie, tworząc pewne napięcia i relacje, budując drobne historie. Sprawdzianem pokory miało być dla nas ćwiczenie, w którym wchodzimy jak baletnice, z uniesionymi rękoma, na palcach, wykonujemy trzecią literę obydwoma nogami jednocześnie (co nie wychodziło i miało wychodzić komicznie), po czym szliśmy na środek, wykonywaliśmy podstawową sekwencję i powtarzaliśmy baletnicę na zejściu. Z tym, że reszta obserwujących w trakcie baletnicy miała wiwatować, a na podstawowej sekwencji milczeć. W efekcie, na baletnicy ryczeliśmy jak dzicy i klaskaliśmy, ile sił w rękach. Szumski na rozmowie wyjaśnił nam, że nie ma gorszych rzeczy w teatrze od patosu i ironii. Patos miał wynikać z koncentracji na widzu i wywyższaniu się (chyba), a ironia miała być częstym i złym narzędziem obrony w stosunku do widza. Rzeczywiście, zauważyłem wtedy, że w mojej grze aktorskiej występują zarówno patos, jak i ironia – i że te dwa elementy często psuły sceny, w których występowałem, więc dało mi to do myślenia. Rozmawialiśmy później w naszym gronie o założeniach Zbigniewa, że dobrze wykorzystana ironia może być wartościowym narzędziem na scenie. Patos – drugi z elementów, z którymi Szumski starał się walczyć, przebijał się w opisanym wyżej ćwiczeniu, gdy w skupieniu, przy akompaniamencie skrzypiec na żywo (w warsztatach pomagała przemiła żona reżysera) kreśliliśmy swoje litery w powietrzu.
Podczas sobotniego spotkania otrzymaliśmy książeczki na temat warsztatów teatralnych prowadzonych przez Cinemę w szkołach – na przerwach lub w ramach godzin wychowawczych, religii albo WF-u w szkołach (jeżeli któryś z uczniów na takie nie uczęszcza). Za to duży plus. Szumski namawiał nas też do tego, byśmy ryzykowali w życiu, z czym całkowicie się zgadzam i zawsze cenię sobie, gdy ktoś bardziej doświadczony ode mnie mówi o byciu w życiu odważnym i dążeniu do swoich celów.
Spektakl i warsztaty wywołały falę rozmów. Chyba po raz pierwszy tak naprawdę ludzie poczuli, że rzeczywiście brakuje nam pospektaklowych rozmów, podczas których moglibyśmy się powymieniać poglądami i podzielić wrażeniami.
W międzyczasie, teoretycznie od 13:30 do 15:00 (zakończyliśmy później, przez co ponownie mieliśmy opóźnienie z warsztatami) mieliśmy spotkanie z Anną Tuderek na temat promocji wydarzeń, z naciskiem na zbliżający się festiwal w Kamieńcu. Ania przekazała nam dużo cennych rad, o których nie mam powoli już siły pisać, dlatego je pominę. Podesłała nam też PDF z poradami i cennymi wskazówkami na teraz i na przyszłość. Możemy zwracać się do niej o pomoc, wychodzi więc na to, że „Anie” (Hoffman i Tuderek) są specjalistkami w swoich dziedzinach.
Po spotkaniu z liderem Teatru Cinema mieliśmy chwilę, by podsumować zjazd i przejść do zagadnień festiwalowych, ale ze względu na (jak zawsze) mnogość kwestii do wyjaśnienia zrezygnowaliśmy z podsumowania i przeszliśmy od razu do spraw kamienieckich. Mimo, iż każde podsumowanie zjazdu kończy się wywodami (zaczynamy zazwyczaj koło 21:00, 22:00 i każdy mówi, że będzie się streszczał) i praktycznie wiele osób mówi to samo, ale innymi słowami, to zabrakło tej części zjazdu, która zawsze ładnie spinała ostatnie dni razem i integrowała grupę. Także znów było jakoś tak „dziwnie”. Praca, praca, praca, a po pracy... impreza! Ewa Chmielewska (moja druga, lepsza połowa Teatru NOWEGO) oraz Sebastian Siepietowski (Seba!) mieli urodziny i świętowaliśmy do późnych godzin wieczornych. Były tańce i ogólna euforia. Część artystyczna obejmowała kosmiczny koncert solowy zaprzyjaźnionego Cypriana Taracińskiego, który dał się namówić na przyjazd, piosenki z dedykacjami grane i śpiewane przez Atowiczów oraz finałowe śpiewanie przy ognisku (niestety nie obyło się bez Teksańskiego Heya i Whisky Dżemu...). Ogólnie było mega i powrócił międzyludzki duch, który zaczął się w trakcie tego zjazdu nieco zatracać.
W niedzielę znów warsztaty na 10:00 (dzięki Bogu, po ostatniej nocy!). Po warsztatach obiad, po obiedzie powrót do Szczecina, do domu. W międzyczasie zadzwoniła do mnie mama, mówiąc, że „na jakimś festiwalu (KLAMRA)] wygrał Projekt: Matka Teatru Kany ze Szczecina” i że dzisiaj grają i żebym na niego poszedł. Spektakl widziałem wcześniej, ze względu na nieprzespane godziny wszedłem tylko do mieszkania i padłem jak zabity. Wieczorem udało się spotkać na chwilę z Davitem Baroyanem, Sebą i Alicją Brudło w mieszkaniu Kany, bo chłopaki wracali do Wrocławia w poniedziałek rano, a Ala zostawała do wtorku i wpadła jeszcze w poniedziałek do mnie i do Ewy na kolację.
No i tyle (wow, siedem stron w Wordzie – to chyba rekord). Chciałem jeszcze na koniec rozwinąć myśl o tym, że najwięcej zadziało się poza harmonogramem i zajęciami. Niesamowicie było słuchać wypowiedzi Jacka Hałasa, czy (w wielu momentach) Zbigniewa Szumskiego, dzielić się refleksjami dotyczącymi warsztatów, spektakli, idei robienia teatru i wielu innych w trakcie spacerów i długich nocy w Szczecinie i Goleniowie, poznawać coraz lepiej codzienność i sylwetki innych Atowiczów, rozkoszować się wiosenną pogodą, tańczyć do późna na urodzinach i cieszyć się tym magicznym czasem raz w miesiącu, jakim jest Ata. A propos sylwetek Atowiczów, zapytałem raz Małego (Maciej Ratajczyk), tak z troski czy ciekawości, czy boryka się z jakimiś problemami w życiu. Odpowiedział krótko „nie”, po czym namyślił się i stwierdził, że „właściwie tak”, bo musi do jutra do południa napisać wniosek. Palnąłem się w czoło i pomyślałem, jak on to niby chce zrobić, skoro ja nawet nie mam czasu maila sprawdzić na Acie? Nie zauważyłem jednak (no dobra, może trochę), że siedzę do późna z ludźmi, a on w tym czasie zaczął pisać wniosek, poszedł spać, wstał rano, dokończył go i wysłał do południa, przy czym opuścił tylko spotkanie na temat Kamieńca, o którego efektach rozmów dowiedział się później. Rozmawiałem z nim potem i wyjaśnił mi, że zawsze znajdziesz czas. Innym przykładem jest Seba – siedzimy sobie na spotkaniu z Kaną, a on dostaje smsa, że przyjęli go do pracy jako architekta wystaw. Jestem od niego rok starszy i nigdy nie byłem „w pracy”... Tak naprawdę to właśnie obserwując uczestników, ich funkcjonowanie w swoich miastach i życiach oraz ich pracowitość, chłonę Atę chyba najbardziej.
Do zobaczenia za miesiąc we Wrocławiu, gdzie czaka nas festiwal VoicEncounters!