Varia
Wysmarowane relacje
Relacja z VIII zjazdu Akademii Teatru Alternatywnego
Zjazd VIII
Magia słowa i obrazu
20–24 kwietnia 2016
Wrocław, Instytut im. Jerzego Grotowskiego
Poprzedni zjazd otrzymał etykietę „dziwnego”. Ten skojarzył mi się ze szkołą, z zajęciami i atmosferą w liceum lub na studiach. Mój pobyt we Wrocławiu zaczął się przed zjazdem, od warsztatów z Olgą Szwajgier, które odbywały się w ramach seminarium praktycznego VoicEncounters organizowanego przez Instytut Grotowskiego. Uśmiechnięta blondynka w podeszłym wieku przypominała, jak w pierwotny sposób czerpać przyjemność ze śpiewu, a nawet leczyć ciało głosem. Podstawą ćwiczeń były improwizacja i zachwyt, jaki towarzyszy na co dzień dziecku, a o którym dorośli zapominają. Sporą część warsztatów przekazywała nam, jak kochać siebie i budować wiarę w siebie, co – pomimo dość prostych stwierdzeń i powtarzaniu w kółko tych samych założeń – okazało się dla mnie i dla wielu uczestników warsztatów bardzo cennym przekazem. Tak więc już od niedzieli wieczora mieszkałem u Davita, który nie uczestniczył w tym zjeździe, przygotowując się z Teatrem ZAR się do weekendowych pokazów Armine, Sister, których niestety nie udało nam się zobaczyć.
W środę o 18:00 Atowicze zaczęli się leniwie gromadzić na spotkaniu organizacyjnym w Sali Kinowej. Dowiedzieliśmy się (przypomniano nam), że Ata kończy się w marcu 2017 roku, czyli prawie za rok, ale ostatni zjazd czeka nas we wrześniu! Potem Olimpiada Teatralna, praca nad dyplomami i nieunikniony koniec... Rozmowy szybko zeszły na festiwal w Kamieńcu Ząbkowickim, którego pod koniec zjazdu każdy miał już serdecznie dosyć. Każda wolna chwila w programie i poza nim była przeznaczana na rozmowy o Mezaliansie – omawianie problemów, podejmowanie decyzji i przypominanie, co zostało już ustalone, a także praca w grupach. Kamieniec zdominował zjazd. W niedzielę udało nam się wrócić do punktu, którego zabrakło na ostatnim zjeździe, czyli podsumowania zjazdu. Podzieliliśmy się swoimi odczuciami dotyczącymi presji, jaka na nas ciąży w związku z festiwalem. Zwróciliśmy uwagę na higienę pracy oraz na to, że potrzebujemy też chwil dla siebie, bez omawiania kwestii festiwalowych. W środę towarzyszył nam Jacek Hałas, który przedstawił „strategię energetyczną” festiwalu, posługując się metaforą meduzy, która zasysa do wewnątrz i wypuszcza na zewnątrz elementy otaczającego ją środowiska. Zaplanowany na kolejną Atę majowy dzień w Kamieńcu i związane z nim akcje uliczne miały stanowić pierwszy etap, festiwal natomiast miał być wypuszczeniem tego, co uda nam się zagarnąć podczas wizyty. Zmodyfikował też koncepcję finałowej parady. Mam jednak nadzieję, że pozostanie w pierwotnej formie, to znaczy, że odbędzie się jeden przemarsz uczestników festiwalu i mieszkańców przez mansjony, w których odbywać się będą różne akcje teatralne, przygotowane przez Atowiczów wraz z lokalnymi artystami.
Jacek tak się rozgadał, że spotkanie musieliśmy kontynuować po wieczornym koncercie Fatimy Mirandy, pierwszym z pięciu koncertów przewidzianych przez organizatorów w ramach VoicEncounters, seminarium, które odbywało się w tym samym czasie co Ata. Artystka operowała wieloma skalami głosowymi (podobnie jak Olga Szwajgier) i zaskoczyła wszystkich swoim „pooklaskowym” improwizowanym (chyba?) występem, zabawą głosem. Spaliśmy w Cinnamonie. Hurra!
Czwartkowe warsztaty rozpoczęliśmy z Januszem Opryńskim z Teatru Provisorium. Do wydrukowania i przeczytania były dwa fragmenty książki Wszystko płynie Wasilija Grossmana, łącznie trzydzieści stron. Ponieważ nie przeczytałem tekstu, nawet nie miałem go ze sobą, siedziałem cicho w nadziei, że nie zostanę wywołany do odpowiedzi, zerkając co chwila na materiały kolegów i koleżanek siedzących obok. Dopiero w poobiedniej przerwie udało mi się coś przeczytać, ale i tak do końca zajęć z Opryńskim nie miałem w pełni przeczytanego tekstu i czułem się „nieprzygotowany”. Na szczęście sporą część zajęć Janusz opowiadał o swoich doświadczeniach w teatrze. Zastanawialiśmy się nad możliwym miejscem akcji dziejącej się we fragmentach (zasłyszałem wypowiedzi innych, także znałem kontekst) oraz dywagowaliśmy na temat stanu polskiej literatury, poezji i teatru w kontekście międzynarodowym. Na ostatnich warsztatach (seminariach raczej) rozmawialiśmy już zupełnie otwarcie. Przypominało to lekcję interesującego, mądrego, oczytanego i rozumiejącego młodzież nauczyciela języka polskiego z ciekawymi świata, kreatywnymi i głodnymi wiedzy uczniami. Każdy zachwalał sobie warsztaty z Januszem, ciesząc się, że w końcu mieliśmy okazję pracować z tekstem, że nie były to kolejne ćwiczenia fizyczne. Chociaż i ich nie zabrakło, bo po obiedzie prowadziła nas Jolanta Krukowska z Akademii Ruchu.
Ćwiczenia przez nią prezentowane w dużej mierze pokrywały się z tym, co do tej pory zdołali przekazać nam poprzedni mistrzowie, ale nie zabrakło też nowości, takich jak elementy pantomimy czy przykładów typowych dla Akademii Ruchu akcji. Byłem pełen zachwytu i szacunku względem Joli Krukowskiej. Kobieta, która ponad czterdzieści lat tworzyła teatr, której dwa lata temu zmarł mąż, będący głównym filarem zespołu, pozostaje wciąż w uśmiechu i działaniu. Pomimo swojego wieku (w końcu, jak sama stwierdziła, jest już babcią!) jest piękna i bardzo sprawna fizycznie i umysłowo. Na jej zajęciach panował jednak lekki luz. Atowicze podszczypywali się albo robili głupie miny do kolegów, gdy Jolanta coś tłumaczyła innej stronie, przez co trudno było o pełne skupienie.
Mnie samemu jakoś przez większość zjazdu trudno było się całkowicie skoncentrować. Wszędzie, czy na koncercie, czy na spotkaniach, czy na warsztatach. Tego dnia czekał nas też wykład prof. Magdaleny Gołaczyńskiej, zatytułowany Wczoraj i dziś teatru alternatywnego, na temat historii polskiej alternatywy, w tym istotnej roli Akademii Ruchu, reprezentowanej przez obecną na spotkaniu Jolantę. Dla niektórych ważny wykład, dla innych przypomnienie tego, co już znane, zwłaszcza, że zabrakło rzeczowej rozmowy na temat kondycji współczesnej alternatywy. Po kolacji przeszliśmy do Kościoła Opatrzności Bożej na koncert Mahsy i Marjan Vahdat Słońce wstanie. Pieśni piękne, aczkolwiek jak to się mówi „na jedno kopyto”, przez co po chwili koncert stał się nużący, szczególnie dla tych nieznających języka perskiego.
(Powyższą część napisałem świeżo po zakończeniu zjazdu, resztę dopisuję w drugiej połowie maja. Ponownie więc kilka elementów zdążyło mi już ulecieć z głowy...) W piątek i sobotę od rana do południa warsztaty z Jolą, a po południu z Januszem. Na jedną z sesji z Januszem mieliśmy przypomnieć sobie jeden fragment z opracowywanych tekstów. W naturalny sposób rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna grupa została w Sali Zielonej, a druga część wyszła na pobliska kładkę, by przy pięknej, słonecznej pogodzie przygotować się do warsztatów. Z zajęć z Januszem pamiętam też, że po kolei przedstawialiśmy pomysły dotyczące scenografii. Okazało się, iż Rufi, który mówił ostatni, a który zarzekał się, że nie sugerował się wypowiedziami innych, tylko miał wymyśloną koncepcję od początku, wygłosił sumę przynajmniej pięciu pomysłów, jakie podły podczas ćwiczenia. Wszyscy byli w szoku.
Bardzo motywujące do działania były piątkowe spotkania z mistrzami. Niesamowite sylwetki! Jolanta prezentowała fragmenty spektakli i opowiadała o drodze Akademii. Obejrzeliśmy także film o zespole i dowiedzieliśmy się że po śmierci Wojciecha Krukowskiego Akademia próbowała jeszcze wspólnie coś stworzyć, ale niestety doszło tylko do jednego spektaklu i podjęto decyzję o przeformowaniu aktywności Teatru. Każdy poszedł w swoją stronę. Janusz opowiadał o historii Provisorium i słynnym spektaklu na podstawie Ferdydurke, którego zagrano około tysiąc pięćset razy na całym świecie!
W sobotę po warsztatach czekały nas trzy koncerty w ramach VoicEncounters. Pierwszy z nich odbywały się w dolnym kościele św. Bartłomieja (niesamowite miejsce – kościół w podziemiach kościoła), gdzie wielopokoleniowa rodzina Pilpanich śpiewała swańskie pieśni z Kaukazu. Wspaniała tradycja i stroje. Miło było patrzeć na rodzinę (pasterzy?) mieszkającą pod jednym dachem. Następny koncert o tytule Noc właśnie się zaczyna w wykonaniu Mariany Sadovskiej, o której dużo wcześniej słyszałem, odbył się w ogromnej Katedrze Grekokatolickiej św. Wincentego i św. Jakuba. Wiele osób było zachwyconych, ale dla mnie kiczowaty kostium przypominający, jak stwierdziła ironicznie Ewa modę Ukraińską z 2050 roku, przearanżowane na wersję pop znane nam chociażby z zespołu Dikanda pieśni ukraińskie, elektroniczne dźwięki tworzone na tablecie oraz powtarzane pseudo groźnie słowo „strach” w utworze o tym samym tytule tworzyły sztuczną atmosferę. Rozumiem, że treść i przekaz były istotne, bo dotyczyły ostatnich wydarzeń na Ukrainie, jednak płynący zewsząd kicz skutecznie odbierał, w moim odczuciu, powagę tematu. Zrażony po tym koncercie i przemarznięty od murów kościoła nie zdecydowałem się na udział w ostatnim koncercie w wykonaniu Natalii Połowynki. Większą grupą postanowiliśmy wcześniej rozpocząć naszą ostatnią noc we Wrocławiu. Siedzieliśmy w sali telewizyjnej Cinnamonu, oglądaliśmy stare teledyski na kanale „Stars” i próbowaliśmy odgadnąć rok jego powstania. Gdy już wszyscy zdążyli dotrzeć po koncertach, długo siedzieliśmy, śmiejąc się i rozmawiając na mniej lub bardziej ważne tematy.
Przed odjazdem spotkaliśmy się jeszcze na Sali Kinowej, by podsumować zjazd, no i porozmawiać o Kamieńcu. Większość z nas miała oczywiście już dość festiwalu, a na słowo „Kamieniec” dostawała drgawek. Na szczęście podsumowanie pozwoliło na częściowe przynajmniej uwolnienie negatywnych emocji. Uzgodniliśmy też, jak należy zmodyfikować kolejny zjazd, by uniknąć i pozwoliło na namysł nad tym, co trzeba zmienić na przyszły zjazd, by uniknąć „buntu na pokładzie”. Odpowiedzialność spoczywała także na mnie, choć do tej pory, jakby nie patrzeć, Ala Brudło prowadziła większość spotkań i odpierała ataki i zażalenia. A przecież, wraz Alą i Dominiką Nestorowską stanowiliśmy dyrekcję festiwalu. Podsumowanie było ważne i zakończyło zjazd w przyjemnej atmosferze. Na tych, którzy zostawali po obiedzie i osoby z Wrocławia czekały jeszcze dwa popołudniowe koncerty, w tym ormiańskie pieśni liturgiczne. (Davit jako rodowity Ormianin był zawiedziony, że zostało zaledwie kilka osób.) Do następnego!